Świat w obiektywie subiektywnie postrzegany

czwartek, 3 września 2009

Rumunia: 4 sierpnia 2009


Rano postanowiliśmy dokończyć zwiedzanie Sybina, ponieważ czuliśmy pewien niedosyt. Błąkając się po Starówce, znaleźliśmy kilka cudnych zakamarków. Zwiedziliśmy też piękna cerkiew prawosławną, gdzie akurat odbywało się święcenie pokarmów. Mieliśmy więc okazję podziwiać piękny śpiew popa.

Zwiedzanie uwieńczyliśmy kawą w kafejce na Piata de Huet. Jedyne, czego żałujemy, to fakt, ze z powodu remontu nie udało nam się odwiedzić muzeum farmacji, które wydawało nam się interesujące.

Z wielkim żalem opuszczaliśmy Sybin, który jest magicznym miasteczkiem. Czas jednak nieubłaganie biegnie do przodu, a na nas czeka jeszcze wiele ciekawych miejsc do zobaczenia.

Wyjeżdżając z Sybina skierowaliśmy się na Braszów, a następnie skręciliśmy w miejscowości Carta w drogę 7C bardziej znaną jako trasa transfogarfska. Szosę tę biegnącą przez góry Fogarskie wybudował Ceausescu rękoma kilku tysięcy żołnierzy, jako naoczny dowód możliwości technicznych Rumunii.


Rzeczywiście przejazd tą drogą obfituje we wrażenia zapierające dech w piersiach, szczególnie gdy opuszcza się już linię lasu. Serpentyny drogi wijące się na wysokości ponad 2 tys m npm zapewniają wspaniałe widoki i nie pozwalają się nudzić. Z pewnością droga ta wyda się bardziej sympatyczna pasażerom, niż ich kierowcy :)

Na samej górze w Balea Lac zatrzymaliśmy się na lunch, na który składał się przepyszny ser i kiełbasa domowej roboty, zakupione na przydrożnym straganie. Taki posiłek spożywany wprost na "skalnym stole" z widokiem na monumentalne góry i połyskujące w dole szmaragdowe jezioro smakuje lepiej, niż w pięciogwiazdkowej restauracji.

Posileni na ciele i duchu ruszyliśmy w dół, mając w planach odwiedziny w prawdziwej siedzibie Drakuli - Poienari. Droga do zamku ciągnęła nam się potwornie. Poienari nie znaleźliśmy na żadnej z map, które zabraliśmy ze sobą, więc nie mieliśmy pojęcia ile kilometrów górskimi serpentynami nas jeszcze czeka. W dodatku przed nami trafił się miłośnik delektowania się jazdą, który zmusił nas do utrzymywania prędkości 20-30 km/h bez jakichkolwiek szans na wyprzedzanie. Nie dziwię się więc irytacji mojego małża.


Mieliśmy już zrezygnować z dalszego przedzierania się przez góry, gdy wreszcie naszym oczom ukazały się posępne ruiny na szczycie wzgórza. Nikt nie uprzedził nas niestety, że do zamku wiedzie ok 1500 stromych schodów... Nagrodą za wytrwałość jest jednak wspaniały widok rozciągający się z góry.

Droga powrotna nie była już tak uciążliwa. Nawet górskie serpentyny pokonywaliśmy jakby szybciej. Nie spodziewaliśmy się, że po drodze czekać nas będą niespodziewane atrakcje. Nagle zza przydrożnego murku wyjrzały dwa małe niedźwiadki. Niestety z obawy przed rozgniewaną mamusią maluchów, która lada chwila mogła pojawić się w pobliżu, woleliśmy nie zatrzymywać się na sesję zdjęciową.

Wspinaliśmy się wyżej i wyżej, a spalanie w samochodzie wciąż rosło. Najgorsze, że przy samym szczycie złapała nas ulewa i tempo pokonywania kolejnych kilometrów drastycznie spadło. Zresztą nie warto ryzykować - po drodze widzieliśmy przewróconego busa, który wyprzedził nas chwilę wcześniej.

Gdy wreszcie dotarliśmy na dół, byliśmy już tak wykończeni, że znaleźliśmy nocleg w pierwszej napotkanej wiosce i po kolacji udaliśmy się grzecznie na spoczynek.

Całą noc lało i co chwilę budziły nas pioruny. Całe szczęście rano pogoda była już znacznie lepsza.

Brak komentarzy: