Świat w obiektywie subiektywnie postrzegany

czwartek, 23 kwietnia 2009

Egipt: 14 marca 2009

Dzisiaj wstaliśmy bardzo wcześnie, ze względu na wycieczkę, na którą się wybieraliśmy - Super Safari do klasztoru św. Katarzyny i Kolorowego Kanionu. Naszym środkiem transportu był jeep.


Najpierw musieliśmy oczywiście zaliczyć zwyczajowy trick, nasz przewodnik próbował nas wkręcić, że trafiliśmy na inną wycieczkę , niż planowaliśmy...

W jeepie poznaliśmy Justynę, która przyjechała na własną rękę do Egiptu. Dawno nie spotkałam tak otwartej na innych ludzi osoby. Można było mieć wrażenie, że zna się ją od lat. Potem do naszego jeepa dosiadła się sympatyczna grupa i razem trzy godziny do rejonu Dahab upłynęły nam naprawdę szybko. W międzyczasie nasz przewodnik Piotruś opowiadał nam o okolicy i o historii klasztoru, do którego się zbliżaliśmy.

Na miejscu okazało się, że w drugim jeepie nie mieli tyle szczęścia, co my, co do towarzystwa. Trafiła im się wariatka, która skutecznie psuła atmosferę. W klasztorze również awanturowała się odnośnie programu wycieczki. Problem w tym, że swoje emocje uzewnętrzniała w sposób nieakceptowalny dla reszty grupy. Najbardziej żal mi było przewodnika, który się starał i bardzo przejmował jej uwagami, a ona na każdym kroku chciała go poniżyć.

Wracając do klasztoru... Budowla pochodzi z VI w n.e. W klasztorze można obejrzeć studnię Mojżesza, krzew gorejący oraz przepiękne ikony. Do klasztoru przylega kostnica, w której umieszczane są szczątki mnichów. Trzeba zaznaczyć, że nasz egipski przewodnik, którego zwaliśmy Piotrusiem, wszystkie wiadomości przekazywał nam po polsku. Byliśmy zaskoczeni tym, ze nauczył się naszego języka w zaledwie trzy miesiące. Mówił naprawdę świetnie. Czasem tylko wtrącał fajne słowa typu "dzdzownica" zamiast "dzwonnica" :))


Spod klasztoru ruszyliśmy w stronę Kolorowego Kanionu. Po drodze Justyna sygnalizowała potrzebę, która na pustyni jest raczej trudna do osiągnięcia, ze względu na brak krzaczków. Piotruś zatrzymał się nieopodal namiotów beduinów. Potrzebujący udali się za skałkę, a do nas przybiegły miejscowe dzieciaki. Brudne, zabiedzone, na bosaka, ale przy tym piękne, jak chyba wszystkie dzieci Afryki. Byliśmy całe szczęście przygotowani na takie oblężenie. Zabraliśmy ze sobą z Polski lizaki chupa-chups z zabawką. Widok radości i zachwytu na twarzach tych maluchów jest wart więcej, niż wygrana w totka.


Potem od Piotrusia dowiedzieliśmy się, że Ci biednie wyglądający ludzie wcale tacy biedni nie są... Podobno są oni handlarzami narkotyków i pomimo, że mają mnóstwo pieniędzy, żyją w namiotach na pustyni, korzystając jedynie z podstawowych sprzętów. Jakoś trudno mi w tę historię uwierzyć, ale taka była wersja naszego przewodnika.

Wreszcie zjechaliśmy z asfaltu. Dopiero teraz kierowca pokazał, co potrafi. Posmakowaliśmy prawdziwej jazdy w terenie. Justyna dostała ataku śmiechu. Klimatu dodawał jeszcze egipski hicior, brzmiący jak dźwięki piły ręcznej. Ktoś, kto był w podobnym terminie w Egipcie zapewne wie, o której piosence mówię.

Chcieliśmy jechać szybciej, ale Piotruś wyjaśnił nam, że kierowca ma cztery żony i szybciej nie może :)) W drugim jeepie jako kierowca jechał chyba kawaler, bo bez trudu nas wyprzedzał. Ale.....potem złapał gumę.

Wkrótce dotarliśmy do kanionu. Poczuliśmy się przez chwilę jak na Dzikim Zachodzie. Skały wyglądały bowiem podobnie do tych oglądanych w westernach.
Niesamowite, co potrafi wyrzeźbić przyroda. Na ścianach znajdowaliśmy bajecznie kolorowe malowidła. Aż trudno było uwierzyć, że stworzone zostały przez piasek i wodę. Podczas górskiej wędrówki mijaliśmy przeróżne "sprzęty domowe" naturalnie utworzone w skale tj. krzesło, czy łóżko. W pewnym momencie dotarliśmy do miejsca, gdzie wąska dróżka zagrodzona została przez zwalone kamienie. Trzeba było przeciskać się przez wąską szczelinę, a potem zsunąć się na ziemię jakieś 2 metry. Bałam się, że zaklinujemy się w tym małym otworze, ale daliśmy radę.


Kolejną przeszkodę stanowił zwalony wielki głaz. Panowie poradzili sobie jakoś metodą "rozporową", a panie lądowały jedna po drugiej u Darka na barana i w ten sposób transportowane były na ziemię.

Pod koniec wyszliśmy na szerszy płaski obszar, skąd mogliśmy zobaczyć nasze jeepy, stojące na szczycie bardzo wysokiego, prawie pionowego zbocza. Myśleliśmy, że Piotruś, żartuje, mówiąc, że właśnie tam musimy dotrzeć o własnych siłach. Wydawało się to zupełnie niemożliwe. Jednak jakoś, przemieszczając się po półkach skalnych udało nam się dotrzeć na miejsce.


Potem zaliczyliśmy jeszcze przepyszny lunch w portowym miasteczku Nuweiba i po zwyczajowej wizycie w sklepikach ruszyliśmy w podróż powrotną do hotelu.

Brak komentarzy: