Świat w obiektywie subiektywnie postrzegany

sobota, 21 lutego 2009

24 sierpnia 2008

W odróżnieniu od dnia poprzedniego postanowiliśmy zwiedzić doliny i niziny Maroka. Jako środek transportu wybraliśmy jeepa. Na początku powstało niezłe zamieszanie, ponieważ rezydentki sprzedały więcej biletów wycieczkowych, niż było miejsc w samochodach. Jak zwykle w takich sytuacjach podbramkowych polscy turyści nie potrafią stanąć na wysokości zadania, ale jakoś udało nam się załadować do jednego jeepa razem z naszymi znajomymi.

Pierwszy etap podróży okazał się, delikatnie mówiąc, nudny. Kawałek trasy nawet przespałam (upał robi swoje :)) i zaczęłam zastanawiać, się czy było warto wydawać tyle pieniędzy. Nie wiedziałam, że prawdziwe emocje są dopiero przed nami.

Najpierw zatrzymaliśmy się na plantacji bananów. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak hoduje się te owoce i spróbowaliśmy świeżutkich bananów, które są małe i zielone, ale za to bardzo słodkie i pyszne.
Już na samym początku doliny bananowej otoczyły nas dzieciaki, proszące o drobne i wciskające nam na ręce bransoletki z bananowca. Dobrze, że mieliśmy ze sobą zapas cukierków.

Dzieci Afryki są po prostu piękne. Jeden malec szczególnie przypadł mi do gustu, więc na pamiątkę dostał gwizdek z emblematami Polski. Nie posiadał się z radości, pokazując kolegom nową zdobycz. Kiedy siedzieliśmy już w jeepie, chłopiec podbiegł do mnie i podał mi bukiecik kwiatów oleandra z miętą.

Pożegnaliśmy plantację bananowców i wyruszyliśmy dalej w kierunku tzw małej Sahary. I tutaj się solidnie zawiodłam. Z pustynią nie miało to zbyt wiele wspólnego. Dookoła z każdej strony widać było zieleń, na tyle, że nawet trudno było zrobić zdjęcie, na którym załapałby się sam piasek. W naszej Łebie mamy lepszą pustynię:)
Za to spotkaliśmy tam ciekawego człowieka z przeróżnymi stworkami. Udało mi się zrobić sobie zdjęcie z kameleonem. Przełamałam też fobię wężową i mam fotkę z wężykiem na szyi. Fakt, że zwierz był mocno wystraszony i prawie się nie ruszał. Facet pokazywał nam też skorpiony. W dalszej części jeepowej podróży obejrzeliśmy imponującą imponującą tamę na rzece Massa.

Stwierdziliśmy, że o ile na początku nasz kierowca - dziadek nie wyglądał na chojraka, tak z każdym etapem wycieczki nabierał wigoru. Pokrzykiwał na innych kierowców "Jalla, jalla", co znaczy "jazda", a jak mu inni zajeżdżali drogę wykrzykiwał "sir, sir", czyli "odejdź, zjeżdżaj". Nauczyliśmy się też arabskiego słowa "Uacha" - OK

Obiadek zjedliśmy w namiocie nomadów na pustkowiu. Świetne miejsce. Wszystko byłoby super, gdyby nie fakt, że oczywiście rezerwacja była zrobiona na mniejszą ilość uczestników wycieczki i obsługa podzieliła chyba porcje...
Po obiedzie ruszyliśmy do rezerwatu rzeki Massa. Normalnie jest to siedlisko najróżniejszych gatunków ptaków, ale oczywiście, jak zwykle przyjechaliśmy nie w sezonie. Za to sama rzeka jest urokliwa. Ma niesamowity, intensywnie zielony kolor i płynie w odwrotnym niż inne rzeki kierunku - od oceanu.

Ostatnim przystankiem naszej wycieczki była plaża Sidi R'bat. Tutaj mogliśmy obejrzeć klify, wzburzony ocean, rozciągający się aż po horyzont oraz chatki rybaków wciśnięte w skałę. Podobno rybacy żyją tu dziesięć miesięcy w roku, mieszkając w tych, jakby w pośpiechu skleconych domostwach. Utrzymują się z tego, co złowią i znajdą na plaży, a w pozostałym czasie wolnym surfują. To się nazywa życie...


Pomoczyliśmy trochę nogi, pomęczyliśmy okoliczne psiaki i ruszyliśmy dalej. Ostatni odcinek drogi obejmował fragment trasy rajdu Paryż-Dakar. Poprosiliśmy kierowcę, żeby nas nie oszczędzał. No i się zaczęło. Rzucało nami niesamowicie. Nie raz każdy z nas przywalił głową w sufit. Ale zabawa była świetna!

Brak komentarzy: