Świat w obiektywie subiektywnie postrzegany

sobota, 4 października 2008

13 sierpnia 2008

Spaliśmy bardzo dobrze, mimo odgłosów ulicy dobiegających zza okna. Rano zadzwonił budzik. Spakowaliśmy się i ruszyliśmy na śniadanie.
Niestety ze zdziwieniem zauważyliśmy towarzyszy podróży wyjeżdżających z walizkami z pokojów. Spojrzałam na zegarek. Była 8:30, a nie 7:30, jak myśleliśmy.
No tak, przestawiliśmy wszystkie zegarki oprócz komórki, której używaliśmy jako budzika. Czyli dzień bez śniadania.
Kolejny szok to pogoda. Przed hotelem przywitał nas deszcz i niebo zasnute chmurami - podobno w Polsce 30C i pełne słońce...
Wsiedliśmy do autokaru i już przy wejściu rzuciła nam się w oczy pęknięta przednia szyba. W odpowiedzi na nasze wątpliwości usłyszeliśmy od marokańskiego kierowcy: "It's no problem". Zajechaliśmy jeszcze po naszych kolegów z hotelu Riad Karam i w drogę. Pierwszy przystanek zorganizowaliśmy sobie w punkcie widokowym na trasie Agadir - Essaouira. I tutaj dopiero mogliśmy docenić siłę oceanu. Wreszcie zobaczyliśmy duże fale. Widok z klifów - fantastyczny.

Następnie zatrzymaliśmy się na herbatę w malutkiej miejscowości. Marokańska herbatka miętowa powoli staje się naszym ulubionym napojem. No i moje pierwsze zetknięcie z marokańską toaletą. Zero spłuczki, a o papierze toaletowym można sobie jedynie pomarzyć. Oczywiście obowiązuje pozycja "na narciarza", ale ogólnie jest czysto.

Ruszyliśmy dalej. Kolejny punkt programu to kozy akrobatki.

Te sprytne zwierzaki z braku innego pożywienia wspinają się na drzewka arganiowe w poszukiwaniu listków. Oczywiście wszystko odbywa się pod czujnym okiem pasterza, który zdołał kilkakrotnie zebrać od nas bakszysz :))
Drzewka arganiowe to w rejonie Agadiru w zasadzie jedyna roślinność.

Ogólnie mijany przez nas krajobraz składa się z kamienisto-piaszczystych wzgórz o kolorze rdzy, z porozrzucanymi gdzieniegdzie wspomnianymi już drzewkami arganiowymi. Czasem po drodze mijaliśmy plantacje bananowców i kukurydzy.
W pewnym momencie zobaczyliśmy busik po dachowaniu. Niestety był to samochód regularnych linii transportowych, więc pewnie wiózł jakichś ludzi....
Jak już wspominałam Marokańczycy jeżdżą jak szaleni i nie przestrzegają żadnych zasad ruchu drogowego.

Dotarliśmy do Essaouiry, przepięknego miasteczka położonego na brzegu oceanu.

Essaouira składa się z trzech dzielnic - portugalskiej, żydowskiej i muzułmańskiej.
Zwiedziliśmy twierdzę wybudowaną przez Portugalczyków. Przez otwory armatnie można było obserwować wzburzony ocean. Essaouira to wietrzne miasto. Nie sądziłam, że zmarznę w Afryce :))
Następnie zagłębiliśmy się w wąskie uliczki mediny, gdzie mijaliśmy maleńkie warsztaciki rzemieślnicze oraz urokliwe, kolorowe sklepiki.
W pewnym momencie p. Kasia zaproponowała przystanek na lunch. Zjedliśmy nasz pierwszy tadjin. Pycha!!! Tadjin to mięso z warzywami gotowane kilka godzin w specjalnym naczyniu o tej samej nazwie.

Po obiedzie postanowiliśmy skorzystać z czasu wolnego i zgubić się w uliczkach mediny. Udało się. W pewnym momencie znaleźliśmy się w opustoszałej uliczce z niziuteńkim przejściem. Ostrożność pokonała żądzę przygód i postanowiliśmy zawrócić. Był to nasz drugi dzień w Maroku, nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest to kraj przesympatycznych ludzi i że można czuć się w nim zupełnie bezpiecznie.

Potem spotkaliśmy Marokańczyka, z którym odbyliśmy krótką pogawędkę zmierzającą oczywiście do dokonania zakupów w jego sklepie. Po raz kolejny Darek mało nie stracił swojej ulubionej czapki, za którą nasz Marokańczyk oferował mu tuareskie nakrycie głowy. Taką samą sytuację odnośnie próby odkupienia Darka czapki mieliśmy w Turcji. Być może jest to jakiś szczególny sposób nawiązywania znajomości :)
Nasz rozmówca pochwalił się również, że jest poliglotą , ale jednocześnie wyraził żal z powodu nieznajomości języka polskiego ze względu na niezbyt imponującą liczbę Polaków docierających do Maroka.
No i jeszcze przemiły Marokańczyk doradził nam kilkudniowy wypad na pustynię w celu poprawy karnacji. Musimy chyba bardzo straszyć białością...

Dalej już bez przystanków ruszyliśmy do Safi. Tutaj połaziliśmy po twierdzy portugalskiej i po lokalnym suku. Udało nam się spotkać miejscowego roznosiciela wody, który jest niezwykle barwną i godną uwiecznienia na fotografiach postacią. Co najdziwniejsze nie stanowi on jedynie elementu folkloru, a instytucja roznoszenia wody rzeczywiście funkcjonuje i ma się dobrze.
Na bazarze spotkaliśmy też chłopaka grającego na bębenkach, którego też (oczywiście za jego zgodą) udało nam się sfotografować.

Jednak nie wszyscy byli równie zadowoleni z poznawania berberskiej kultury. Podniosły się głosy, że za mało zwiedzamy, że chodzimy tylko po bazarach, że pilotka wzięła pieniądze za wstępy, a my nigdzie nie wstępujemy.
Oczywiście "krzykacze" nie wzięli pod uwagę faktu, że suki to tutaj element kultury i warto je odwiedzać, chociażby dlatego, żeby zobaczyć i zrozumieć, jak żyje tutejsza ludność. Poza tym większość miejsc wartych odwiedzenia znajduje się w medynach.
Ech, nie ma to jak na wszystko narzekać - takie typowo polskie zachowanie.

Brak komentarzy: