Świat w obiektywie subiektywnie postrzegany

niedziela, 5 października 2008

14 sierpnia 2008

Dzisiejszy dzień znowu zaczynamy od awantury. Powstała kwestia, czy siedzieć w autokarze należy tak , jak poprzedniego dnia, czy dozwolona jest zmiana miejsc. Nam akurat wszystko jedno, ale nawet od słuchania argumentów co niektórych współtowarzyszy podróży mogą puścić nerwy. Całe szczęście jest też kilka pozytywnie zakręconych postaci, które pozwalają wierzyć, że nie wszyscy przyjechali do Maroka w celu zaliczenia kolejnej orientalnej wycieczki.

Obraliśmy kierunek - Rabat. Podczas pierwszego przystanku na popas próbowaliśmy zamówić sobie w knajpce naszą ulubioną herbatę miętową. Kelner niestety nie rozumiał ani słowa po angielsku. Ze względu na nasze braki lingwistyczne w kwestii języka francuskiego, rozmowa toczyła się na migi. Kelner pokazał nam cały asortyment znajdujący się w barze. Jakaż była nasza radość, gdy wreszcie doprowadziliśmy do obopólnego zrozumienia. Teraz już wiemy, jak prosić o herbatkę miętową po francusku: "Thee a la menthe, s'il vous plait" i wszystko jasne :) Ile to człowiek może się nauczyć podczas podróży.

Dotarliśmy do Al Dżadidy.

Tutaj zwiedziliśmy urokliwą twierdzę portugalską oraz cysterny, które służyły do magazynowania wody w miasteczku. Wewnątrz panuje niesamowita atmosfera - półmrok, potężne kolumny i delikatna gra świateł wpadających gdzie niegdzie do wnętrza pomieszczenia. Po drodze oglądaliśmy również pozostałości portugalskiego kościoła.
Z górnej części twierdzy roztacza się piękny widok na całe miasteczko. Najciekawsze jest to, że w tych starych portugalskich domostwach nadal mieszkają ludzie. Połączenie rozsypujących się, odrapanych murów, zagraconych podwórek z licznymi antenami satelitarnymi na dachach jest naprawdę niesamowite.
Szokujące dla nas były również skoki dzieciarni z kilkunastometrowych murów twierdzy do wody.

Z żalem opuściliśmy Al Dżadidę i ruszyliśmy do Casablanki, po drodze mijając solanki, w których odzyskiwana jest sól morska.

Casablanka to marokański kurort, do którego przyjeżdża wielu zamożnych Marokańczyków oraz turystów z innych krajów. W czasie naszego pobytu w swojej rezydencji w Casablance przebywał sam sułtan Arabii Saudyjskiej. Wiele rezydencji w najbogatszej dzielnicy tego miasta budowanych jest w stylu iście pałacowym.

Ciekawe jest to, że w tego typu kurorcie bardzo utrudnione są kąpiele w oceanie. Dno jest tu skaliste, a fale na tyle wysokie, że stanowią zagrożenie dla zdrowia i życia kąpiących się ludzi. Stąd w pobliżu plaży wybudowano wiele basenów ze słoną wodą.

Po drodze na chwilę przystanęliśmy, żeby rzucić okiem na grobowiec Marabuta usytuowany na wyspie. Marabuci to tutejsi święci, którzy zasłużyli się specjalnie w spełnianiu zasad Koranu. Do miejsc ich pochówku lub do kapliczek im poświęconych odbywają się pielgrzymki wiernych.

Dalsza część programu to zwiedzanie meczetu Hassana II. Budowla jest imponująca i warta obejrzenia również od wewnątrz. W środku może się modlić jednocześnie 25 tysięcy osób, a na placu przed meczetem dodatkowo 80 tys. Dach meczetu jest rozsuwany ze względu na brak klimatyzacji :))
Oczywiście przed wejściem do środka należy zdjąć buty. Chodzenie na bosaka po marmurowych posadzkach to dość niecodzienne, ale przyjemne doznanie.
Większość materiałów użytych do wybudowania meczetu pochodzi z Maroka. Jedynie biały marmur sprowadzony został z Włoch. Zdobienia kolumn są niezwykle misterne i wręcz zachwycające. W meczecie można odwiedzić również pomieszczenie przeznaczone do oblucji przed modlitwą. Jest to ogromna sala z mnóstwem fontann. Oczywiście osobna dla mężczyzn i dla kobiet. W pomieszczeniach tych odczuwalna jest wysoka wilgoć, pomimo słupów pokrytych specjalną mieszanką wapna, gliny, szarego mydła i żółtka, co ma w założeniu spełniać rolę pochłaniacza wilgoci - sprytne.

W obrębie meczetu znajduje się również łaźnia, która nigdy nie doczekała się uruchomienia.

Po zwiedzeniu meczetu poczuliśmy głód, chociaż wcześniej zjedliśmy pysznego sandwicza z baraninką, oliwkami, cebulą i ostrym sosem. Wszystko nakładane niekoniecznie bardzo czystą ręką kelnera. Jak na razie jednak żadnych dolegliwości żołądkowych nie stwierdziliśmy, mimo że jak widać nie ograniczamy się z jedzeniem i stołujemy się często w ulicznych knajpkach.

Dalej ruszyliśmy już do Rabatu. Przebycie ok 100km zajęło nam 3h, ze względu na korek, który napotkaliśmy na autostradzie.

Po kolacji wybraliśmy się do mediny na suk. Medina zaczynała się właściwie na przeciwko hotelu. Jednakże pokonanie głównej ulicy w Rabacie (najprawdopodobniej noszącej nazwę Hassana II lub Mohameda V :)) graniczy z cudem. Sposób w jaki Marokańczycy przedostają się na drugą stronę drogi pomiędzy jadącymi zewsząd samochodami i motorowerami przyprawia o zawrót głowy.
Nasz sposób przejścia przez ulicę nazwaliśmy "na adopcję". Staraliśmy się przykleić do grupki Marokańczyków i razem z nimi przebrnąć przez cały ten komunikacyjny bałagan.

Na suku daliśmy się ponieść tłumowi. Zresztą wśród tej masy ludzi nie mieliśmy raczej innego wyjścia. Na tutejszych bazarach można dostać wszystko od pierza i świeżych ziół, po gitary i suknie ślubne. Zewsząd dobywają się smakowite zapachy i mnóstwo różnego typu odgłosów - śpiewy, nawoływania muezina oraz sprzedawców, odgłosy warsztatów. Po drodze kupiliśmy garść daktyli oraz kilka owoców opuncji. Okazało się, że jesteśmy żałośni, jeśli chodzi o negocjacje. Początkowo nasz sposób targowania się to "na litość". Sprzedawcy widząc naszą bezradność machali ręką i sami spuszczali cenę. Potem, w miarę upływu naszej podróży wyrobiliśmy się i pod tym względem.

O mały włos nie padliśmy też łupem naciągacza, który opowiedział nam wzruszającą historyjkę i próbował wyłudzić kilka euro. Jak widać od tej strony też musimy poznać Maroko.

Brak komentarzy: